Mówimy „bankowość prywatna”, a wyobrażamy sobie straszliwie bogatych ludzi, którzy nie wiedzą, co zrobić ze swoimi pieniędzmi i dla zabicia nudy zadręczają swoich doradców finansowych najbardziej wymyślnymi zachciankami i kaprysami.
Najzamożniejsi klienci banków mogą liczyć na realizację wyszukanych zleceń związanych z ich stylem życia — od wynajmu domu na wakacje, poprzez znalezienie elitarnej szkoły dla dzieci, po zamówienie miejsca na kortach tenisowych w modnych klubach bądź biletów na finałowy mecz NBA.
Dzisiejszy private banking zmierza w kierunku tzw. wealth managementu. Wiele osób używa tych pojęć zamiennie. Tymczasem są to dwie oddzielne, choć nie do końca różne oferty.
Wealth management, czyli zarządzanie majątkiem, ma znacznie szerszy zakres i obejmuje całość majątku klienta, zarówno aktywa, jak i pasywa. Usługi na tym poziomie nie dotyczą już pojedynczych produktów, ale doradztwa inwestycyjnego, tworzenia i zarządzania portfelem instrumentów inwestycyjnych oraz kompleksowych rozwiązań dotyczących pomnażania, ochrony i przekazywania majątku kolejnym pokoleniom.
Ale rozwiązania proponowane w tej formule przynoszą odczuwalne korzyści dopiero wtedy, gdy dotyczą wysokiego poziomu środków finansowych. Dlatego minimalna kwota, jaką należy dysponować, by skorzystać z tych usług jest kilkakrotnie wyższa niż w przypadku bankowości prywatnej.
Problem w tym, że większość przedstawicieli krajowej klasy średniej nie ma co marzyć ani o wealth managemencie, ani nawet o private bankingu w czystej postaci. Eksperci MultiBanku szacują, że Polaków z aktywami powyżej miliona złotych jest około 15 tysięcy. Natomiast około miliona osób można zaliczyć do kategorii affluent. To ludzie, których aktywa wynoszą minimum 100 tys zł lub miesięczne dochody przekraczają 5 tys zł netto. Niektóre banki uważają ich za potencjalnych klientów bankowości prywatnej, ale patrząc na międzynarodowe standardy to spore nadużycie.
(źródło: Puls Biznesu)